czwartek, 7 marca 2013

follow your bliss - czyli raz na wozie raz w nawozie

Z październiku 2012 zrobiłam sobie tatuaż. Ach...co to była za radość! Motyle w brzuchu, łzy szczęścia i totalna eksplozja dumy!  Dwa miesiące później rozpoczęła się moja przygoda z laserowym usuwaniem ów tatuażu. Rodzi się więc pytanie " na chuj ci to było?''  Otóż wiąże się z tym pewna historia. Po odstawieniu anty depresantów zaczęłam się zagłębiać w tematy o potędze podświadomości i tym podobne. Bardzo spodobało mi się propagowane hasło przewodnie "follow your bliss '' czyli pokrótce : rób to co sprawia ci przyjemność a będziesz szczęśliwy. Ok - pomyślałam, a że temat tatuaży przewijał się  często w mojej głowie , poszłam na całość.  Plan był taki : jak będę miała tatuaż to będę kimś fajniejszym, kimś lepszym. I faktycznie przez krótki okres czasu tak się czułam, jakbym przekroczyła jakąś zakazaną granice. Nagle wszystko stało się proste i piękne. Uczucie szczęścia nie trwało zbyt długo bo wykonanie tatuażu po prostu mi się nie spodobało więc,skończyło się na dwu tygodniowych spazmach rozpaczy i kolejnych dwóch tygodniach niecierpliwego czekania na pierwszą sesję z użyciem lasera. Teraz jestem już po 4 zabiegu. Tatuaż jest już o wiele jaśniejszy i mogę zacząć zastanawiać się nad następnym....i jebnę sobie taką dziarę że łooo! :P
A tak na serio , tatuaż zawsze był moim marzeniem ,więc dam sobie kolejną szansę lecz tym razem dobrze przemyślę co chcę mieć wytatuowane i nie polecę do pierwszego lepszego studia jak to zrobiłam ostatnio :/ Amen.


Póki co pogoda nie rozpieszcza a do pierwszych wakacji jeszcze 2 miesiące, więc trzeba się zadowolić wspomnieniami.

Neapol

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz